Kobieta wulkan. Kiedyś piłkarka ręczna i prezenterka radiowa, dziś – przewodniczka po USA i właścicielka klubu fitness przy Manhattan Beach. Odwiedziła ponad 100 krajów, w swojej pierwszej książce odczarowuje amerykański sen. Nie cierpi marnować czasu, ale dba też o życiowy balans. Poznajcie Żanetę Auler.
Wszystkie siódemki zgrywają się w całość. Odwiedzone siedem cudów świata, książka 7 dni w siódmym niebie i przeprowadzka do USA – też sprzed 7 lat. Przenosiny tam zajęły ci aż trzy, miałaś już rozkręcony biznes w Polsce. Nie przypomina to pogoni za amerykańskim snem.
Ciężko to tak nazwać. Tytułowe siódme niebo ujęłam lekko ironicznie – Stany wcale nim nie są i chciałam odczarować je właśnie w mojej książce. Amerykański sen można spełniać teraz w Skandynawii, ale nie w USA. To, co pokazywane jest w mediach i filmach ma się nijak do tego, jak wygląda realne życie w Ameryce. Trudno się tam odnaleźć.
Wystarczyły trzy lata, żebyś założyła tam drugą firmę – klub fitnessowy YogaCycle.
Może to kwestia mojej wewnętrznej umiejętności dostosowywania się do sytuacji. Stany znałam też dużo wcześniej, byłam tam ponad 30 razy przed przeprowadzką i przez to nie była ona tak wielkim szokiem.
Ile czasu zajęło ci jednak dojście do momentu, w którym mogłaś nazwać się świadomym Opowiadaczem Ameryki?
Wsiąkanie trwało te 5-6 lat, aż zaczęłam myśleć, że mam sporo do powiedzenia na ten temat. Przekonali mnie o tym moi turyści – cały czas aktywnie pracuję, pokazuję ludziom Amerykę. Oni dali mi znać, że chcieliby dowiedzieć się więcej. Mówią mi bardzo często, że mieli inne oczekiwania.
Jak widzą Stany?
Turystów dzielę na trzy grupy – jedna to są ludzie powyżej sześćdziesiątki, siedemdziesiątki, którzy wychowywali się jeszcze w komunizmie i na filmach amerykańskich. Mają wizję Ameryki niesamowitej z filmu Sami Swoi – wielkiej, najlepszej, nieosiągalnej. Gdy przyjeżdżają, muszę im ten kraj tłumaczyć na nowo. Potem są ludzie w moim wieku – 30, 40-latkowie, którzy mają rozkręcone biznesy i latają sobie do Stanów kilka razy w roku na zakupy albo dlatego, że lubią. Jest jeszcze młodzież z liceum i studenci, którzy szukają Ameryki z nowszych filmów i gier, z mediów społecznościowych, od influencerów. Znają niektóre miejsca lepiej niż ja. Im tłumaczę całą tę amerykańską otoczkę.
O czym więc opowiadasz?
Turystów co raz mniej interesuje ile procent albo w którym roku było to założone, o tym mogą czytać w Internecie. Mówię o ludziach, o życiu. Jednocześnie o najdroższych domach, które zostały sprzedane w Beverly Hills za 70 milionów dolarów, ale też o wielkiej liczbie bezdomnych, którzy mieszkają na ulicach. Wyjaśniam dlaczego się nimi stali. To nie jest takie oczywiste – nie wszyscy są źli czy uzależnieni od narkotyków. Stoją za nimi różne dramaty życiowe. Skąd miałam o tym wiedzieć będąc tutaj, w Polsce? Teraz mogę pokazywać drugie dno. Mam nadzieję, że opowiadanie o Stanach z mojej strony jest jak najbardziej obiektywne.
W formie reportażu?
Trochę tak. Fajnie podróżuje mi się z Polakami, bo otwieram im oczy na pewne rzeczy. Kompleksy się wtedy zmniejszają – są one w ogóle bezpodstawne wobec Ameryki. Nie wiem czemu. Obserwuję młodzież, która przyjeżdża z Polski i jest ona niesamowicie dobrze wyedukowana, zna świetnie język angielski, jest po prostu światowa. Moje dzieci chodzą do amerykańskich szkół, stąd wiem też, jaka jest młodzież amerykańska. W USA dzieci nie jeżdżą na obozy za granicę, są bardziej dziecinne, mniej znają świat. Polska młodzież ma przewagę, tyle, że u nas od małego występuje takie przyduszanie.
W Ameryce jest odwrotnie – wszyscy napompowują siebie i kraj marketingiem pt. jesteśmy najlepsi i mamy to, co najlepsze. Zjawisko zaczyna się już w podstawówce – dzieci uważają, że zjadły wszystkie rozumy pomimo, że wiedzą jeszcze mało. Efekty tego widać u starszych. Kiedyś wydawało mi się, że fajnie dać komuś kredyt zaufania z góry, teraz widzę, że jednak nie, musi być jakiś złoty środek.
Trzeba sprawdzać drugiego człowieka?
Należy poprzeczkę podwyższać, a nie wpajać każdemu, że jest świetny. W szkole nauczyciele mówią dzieciom: super, że przyszedłeś do szkoły, bardzo ci za to dziękuję. Dziecko myśli sobie, że już jest rewelacyjnie. A to nie wystarczy, trzeba się pouczyć. Młodzież polska idzie znowu w drugą stronę – uczy się za dużo. Jest tak obyta w świecie a jednak wydaje im się, że są nie do końca dobrzy. Nam przydałoby się więcej optymizmu i otwartości, a Amerykanom trochę więcej pokory. Brakuje mi też u nich tego sarkastycznego podejścia do życia. Rekompensuję to sobie będąc z turystami polskimi, bo wśród nich ironia jest w obrocie ogólnym.
Ciekawi mnie sektor w którym prowadzisz swoje biuro podróży – Fun Travel. Czym różni się tzw. turystyka motywacyjna od podróżowania indywidualnego?
W tym biznesie tkwię już od 2005 roku, kiedy wróciłam do turystyki po pracy w radio. Wtedy jeździłam po świecie z firmami, teraz skupiam się na rynku amerykańskim i przyjmuję gości. Z punktu widzenia organizatora podróż motywacyjna różni się tym, że ma najczęściej jednego sponsora.
W biurach podróży najpierw wycieczkę wymyślają, a potem sprzedają ją klientom indywidualnym. My robimy odwrotnie – najpierw jest klient, kongres, budżet, branża – czy medyczna czy samochodowa – i pod to ustawia się cały plan wyjazdu.
Jakie podróże są najbardziej popularne wśród klientów?
Amerykę można pokazywać na tyle różnych sposobów. Osobno zwiedza się wschodnie, zachodnie wybrzeże, część południową, Hawaje, Alaskę. W samym Nowym Jorku można siedzieć tydzień albo cztery dni spędzić na kongresie i zabawie tylko w Las Vegas. Albo objechać Park Narodowy. Aranżujemy setki programów, w zależności od zainteresowań danej grupy.
Odnoszę wrażenie, że klub fitness jest trochę formą odskoczni od ciągłej organizacji. Nakręcasz
w nim dobrą energię, promujesz zdrowy styl życia.
To było moim marzeniem. Teraz nie wiem do końca, czy dobrze było je spełniać, ale skoro się stało, muszę dalej to wszystko ciągnąć (śmiech). Tamto miejsce jest kolebką amerykańskości, tego optymizmu i dobrej energii, o której mówisz. Ciągły uśmiech, dziękowanie wszystkim za wszystko, taka otoczka. Nikt nie powie nic złośliwego. Ameryka taka jest – szczególnie ta bogatsza, którą stać na to, żeby chodzić do klubów.
Studio YogaCycle w swojej nazwie odnosi się rozumiem do mechanicznych rowerków?
Dokładnie. Spinning, inaczej stacjonarny cycling jest dla Amerykanów nie tylko treningiem, ale i odpowiednikiem dobrej zabawy. Szczególnie, że ci w Los Angeles bawią się rzadko. Jest tu mało klubów, mało tańca – pomijając środowiska latynowskie, które mają zumbę, salsę. W części nad Oceanem, gdzie mieszkają głównie biali i bogaci króluje głównie joga. Swoje pasje imprezowe realizują oni podczas 45-minutowych zajęć na rowerze, gdzie mają głośną muzykę i motywujące komendy instruktorów. Zabawnie się to obserwuje. Człowiek pojedzie na Kubę czy do Meksyku, wszyscy idą tańczyć. W LA ludzie przychodzą i płacą duże pieniądze, żeby pojeździć sobie na rowerze.
W swoich mediach społecznościowych piszesz dużo o równowadze miedzy życiem a pracą.
Wstaję rano i zawsze mam plan – na dzisiaj, tydzień, miesiąc. Może się on później zmieniać, ale ważne, żeby był, bo jak człowiek rano nie wie, co ze sobą zrobić, to już stracił pół doby albo całą. Wszystko robię z pasją, bardzo się wkręcam i mam to szczęście, że robię te rzeczy, które lubię. Spotkania rodzinne, sport, podróże. Może dlatego utrzymuję równowagę. Co nie znaczy, że zawsze – czasem mam intensywny sezon pracy przez dwa miesiące i jest problem, żeby znaleźć czas dla siebie.
Co wtedy z tym balansem?
Balansem nazywam właśnie to, że potem robię bounce-back. Mam 2-3 tygodnie przerwy w domu i nadrabiam. Jestem codziennie na jodze i spinningu, żeby nacieszyć się nimi na zawsze. Dni nigdy nie wyglądają jednak identycznie.
W Los Angeles trudniej żyć harmonijnie niż w tu, w Polsce i o tym też piszę w książce. Tutaj są takie dni, kiedy spadnie śnieg albo leje deszcz i człowiek cały dzień siedzi pod kocem, czyta książki i to też jest forma balansu. W Stanach musiałam się tego nauczyć, pogoda nie sprzyja takim aktywnościom.
Kalifornijskie słońce.
Nie daje ono możliwości lenistwa wymuszonego, ale jednocześnie bardzo potrzebnego. Trzeba zmusić się samemu – dobrze, dziś jest słońce, nieważne, i tak będę siedzieć w domu i czytać książkę, mogę sobie nawet zrobić gorącą herbatę z cytryną, jak bardzo chcę (śmiech).
Ciągła samodyscyplina?
Jest bardzo ważna.
Jej doskonalenie wynika pewnie z twoich wcześniejszych doświadczeń sportowych.
Zdecydowanie uważam, że sport ukształtował moje podejście do życia. Czy cię coś boli, czy nie boli czy nie masz humoru – niestety – turnieje, mecze nie czekają, byś mogła odpuścić sobie tydzień. Chodzi o systematyczność.
Jak nazywała się drużyna, w której zawodowo trenowałaś piłkę ręczną?
MKS MDK Płock. Miasto jest znane z bardzo dobrych piłkarzy ręcznych. Wisła Płock, szczególnie drużyna męska, jest w polskiej czołówce. Ta kobieca aż tak nie, ale udało mi się być na paru spartakiadach czy Mistrzostwach Polski. Niesamowite 10 lat.
Muszę przyznać, że granie było też realizowaniem pasji podróżniczych – miałam jedyną możliwość, żeby gdzieś jeździć. Nieważne, że były to wyjazdy na obozy do Łodzi, Tomaszowa, Białegostoku. Trenowanie w innych warunkach, wchodzenie nową drogą na halę – to już było dla mnie coś. Potem dodatkowe wycieczki do Włoch, Francji z drużyną koleżanek, które serdecznie pozdrawiam. Moje pasje cały czas się przenikają.
Podróże mocno ewoluowały. Najpierw polskie miasta, potem Ameryka, teraz cały świat. Doczytałam się, że odwiedziłaś już 103 kraje.
A może 102? Muszę to policzyć dokładnie (śmiech) Jak przekroczyło stówę, to teraz pójdzie. Dopiero wróciliśmy z Rio. Byłam tam wiele razy, ale nigdy na karnawale i nie tańczyłam wcześniej w szkole samby. Trochę lat zajęło mi, żeby wreszcie tam pojechać, ale teraz dostałam takiego kopa energii, że chyba będę na tym fruwać przez najbliższe tygodnie.
O co chodzi we fruwaniu?
Wydaje mi się, że trzeba w życiu dawać sobie takie bodźce, które nas niosą. Bo wiadomo, codzienność, jak mówimy o tej systematyce i planowaniu, nie sprawia, że ciągle fruwamy. Wstaje się, ścieli się łóżko, idzie do pracy, robi 10 ofert. Potem człowiek patrzy na zegarek, chce iść chociaż na spacer, na plażę, żeby złapać trzy oddechy. Albo na jogę i potem zjeść obiad razem z rodziną. Nie ma wow, to jest zwykłe życie, codzienna ciężka praca.
Jak nie popaść w rutynę?
Ważne jest, żeby nie myśleć, że ma się strasznie dużo czasu, bo ma się go mniej niż nam się wydaje. Mam alergię na tracenie czasu. Wydaje mi się, że trzeba pędzić, aby zdążyć zrobić dużo fajnych rzeczy, żeby życie nas po prostu nie ominęło. Mówię to i o pracy, i o rozrywkach, o rodzinie – o wszystkim. Nigdy nie będziemy mieć drugiego 18, 25 czy 30 lat. Mając plan, nawet jak zrealizujemy z niego 60-70 procent, to już jest dobrze. Jak nie będziemy mieć tego programu, to nie będziemy mieć, co realizować i kolejny rok przeleci. Szkoda czasu, bo życie jest takie fajne. Naprawdę.
Bardzo dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała: Julia Niemiec
Żaneta Auler – Opowiadacz Ameryki, jej historii i współczesności, przewodnik, podróżnik, mama dwojga nastolatków. Odwiedziła ponad 100 krajów świata, pilotowała ponad 200 wyjazdów. Przedsiębiorca od 2005 roku, od 2012 roku specjalizuje się w organizacji biznesowych elitarnych wyjazdów incentive po Ameryce dla ponad 80 polskich biur podróży. Właścicielka biura Fun Travel z siedzibą w prestiżowej dzielnicy Los Angeles Marina del Rey, w sąsiedztwie Venice Beach i studia fitness YogaCycle zlokalizowanego w Manhattan Beach, mekce surferów i siatkarzy.
Siłę i energię czerpie z natury, życia rodzinnego, ze swojej aktywności fizycznej, a także z radości ludzi, którym pokazuje świat.
Turystyka motywacyjna (ang. incentive travel) – podróże dla pracowników, które są opłacane przez pracodawcę w ramach nagrody za osiągnięcia w miejscu pracy (przyp. red.)